Z okazji walentynek: koniec miłości romantycznej?

Trudno wskazać drugi tak często eksploatowany wątek we współczesnej (a pewnie nie tylko współczesnej) kulturze jak miłość. Opowiadają o niej filmy (nie tylko komedie romantyczne), jest opisywana w niezliczonej liczbie piosenek, jest inspirującym tematem dla lepszych i gorszych pisarzy. Gdzie nie spojrzeć: historie miłosne. Wiele z tych przekazów odwołuje się do wzoru miłości romantycznej, tymczasem – jak przekonują badacze życia społecznego – ponowoczesność to nie najlepsze czasy dla romantyków.

Zacznijmy od eksperymentu: proszę zamknąć oczy i opisać pierwsze skojarzenia z pojęciem: miłość romantyczna. Nie postawię wszystkich pieniędzy, ale wydaje mi się, że wiele z tych asocjacji będzie się odwoływać do scen i opowieści o uczuciu totalnym, spontanicznym, gwałtownym, bezwarunkowym, o emocjach pozbawionych kalkulacji, często niezrozumiałych i wszechogarniających, wymagających poświęcenia „w imię uczucia”.

Widzimy sceny z kultowych filmów takich jak „Titanic”, „Przeminęło z wiatrem”, „West Side Story”, „Śniadanie u Tifany’ego”, „Wielki Gatsby”, „Love Story”, „Casablanka”… Lista oczywiście nie jest zamknięta. Te opowieści mają różne zakończenia, ale jedną wspólną cechę – miłość (niekiedy „miłość od pierwszego wejrzenia”) jest najważniejszym motywem, to ona nakręca akcję i determinuje działania postaci, które „kierując się sercem”, zazwyczaj „tracąc rozum”.

Popkulturowe, przepełnione uczuciami narracje tworzą społeczne wyobrażenia i kreują potrzebę, żeby doświadczyć choć raz tych z niczym nieporównywalnych uczuć. Tymczasem, jak pokazuje wielu badaczy życia społecznego, ponowoczesność – choć z jednej strony obficie karmi nas romantycznymi mitami w przekazach kulturowych – to jednocześnie wcale nie stwarza warunków do powstawania tego typu szalonych, a często i niebezpiecznych związków.

Socjolożka Eva Illouz opisuje trzy czynniki, które jej zdaniem współcześnie „odczarowują miłość” i racjonalizują to wydawałoby się nieracjonalne uczucie.

Pierwszym jest nauka, a dokładniej to, jak różne dziedziny nauki definiują miłość. Illouz podaje kilka przykładów. Najbardziej oczywisty to sprowadzanie – przez psychologów, biologów, socjobiologów – miłości do reakcji chemicznych i reakcji mózgu czy redukowanie tego uczucia do imperatywu przekazywania genów. Skutkuje to – jak pisze autorka – pozbyciem się „mistycznego i duchowego obrazu miłości oraz zastąpieniem go nową formą materializmu, która obniża intensywność poczucia wyjątkowości doznawanego przez zakochanych” lub sprowadzeniem uczucia do „ślepej konieczności”.

Mniej oczywiste wydają się uwagi Illouz dotyczące wpływu psychoanalizy, a w zasadzie jej popowej wersji, na społeczne i kulturowe postrzeganie miłości. W tym ujęciu miłość jest kształtowana przede wszystkim przez doświadczenia z dzieciństwa i lepiej lub gorzej rozwiązany (a w zasadzie: nierozwiązany) kompleks Edypa lub Elektry. Nie tyle więc kochamy kogoś z powodu irracjonalnego i gwałtownego uczucia, nie tyle dlatego, że ten ktoś wzbudza w nas zachwyt, ile dlatego, że przypomina nam – lub wręcz przeciwnie, jest zaprzeczeniem – ojca lub matkę, z którymi mieliśmy skomplikowane relacje.

W konsekwencji kultura psychologiczna i rozmowy w gabinetach terapeutów, a także zalew literatury poradnikowej na temat stwarzania „dobrej relacji”, szukania odpowiedniego partnera, pracy nad związkiem itp. przyczyniają się do intelektualizowania relacji miłosnych, do włączania ich w proces poznawania siebie i budowania własnej świadomości. W takim podejściu nie ma miejsca na niezrozumiałe emocje, bo to, co irracjonalne, trzeba przepracować. Ta „unaukowiona” wersja miłości czyni z niej doświadczenie dość nudne i „przegadane”.

Drugim czynnikiem rugującym miłość romantyczną z ponowoczesnego świata jest – według Illouz – rozwój technologii internetowych, „technologii wyboru”. Badaczka, skupiając się na analizie portali randkowych, którą – moim zdaniem – warto uzupełnić o analizę portali społecznościowych, pokazuje powstawanie przekonania, że rozpoczęcie relacji miłosnej powinno być poprzedzone selekcją i dokonaniem możliwie najlepszego wyboru.

Oczywiście w czasach małżeństw aranżowanych przyszli państwo młodzi (lub raczej ich rodziny) dokonywali wyboru na podstawie łatwo rozpoznawalnych kryteriów: posagu, pochodzenia społecznego, historii rodziny itp. Jednak współczesne „technologie wybory” dostarczają dodatkowych miar. Obecnie przeglądając czyjeś posty i oglądając zdjęcia na portalach społecznościowych, możemy szybko odkryć nie tylko to, czy dana osoba woli koty, czy psy, gdzie spędza wakacje oraz jakich ma znajomych, ale także to, co ją wzrusza, co irytuje, czy ma poczucie humoru, co jest dla niej ważne itd.

Łatwo się tego dowiedzieć, a wtedy już nic nie stoi na przeszkodzie, żeby porównywać potencjalnych kandydatów na partnerów. A w takim procesie selekcji próżno szukać romantyzmu. „Technologie wyboru” oferują raczej rozczarowanie niż oczarowanie, zwłaszcza że jako ich użytkownicy stajemy się coraz bardziej wybredni.

Ostatnim czynnikiem, który redukuje romantyzm we współczesnych związkach, jest zdaniem Evy Illouz feminizm, a w zasadzie jego wpływ na relacje. Jak zauważa autorka: „Feminizm bardziej niż jakakolwiek inna formacja polityczna czy kulturowa wpłynął na kulturową historię miłości, ponieważ zdarł zasłonę męskiego rycerstwa i kobiecej tajemniczości. Nawołując kobiety i mężczyzn do rozprawienia się z władzą, wzywał jednocześnie do przyjęcia ideałów równości, wzajemności i sprawiedliwości”.

Zdaniem Illouz niezależnie od tego, czy jesteśmy zwolennikami, czy przeciwnikami idei feministycznych – im więcej negocjacji między partnerami, im więcej postulowanej równości i związanej z tym przewidywalności w związkach, tym mniej w nich miejsca na uwodzenie. Bo uwodzenie, a także romantyzm opiera się na spontaniczności i niedopowiedzeniach, na insynuacjach i mieszaniu przyjemności z cierpieniem, na braku standardów itp.

Oczywiście nie chodzi o to, że współcześnie ludzie się nie zakochują i nie czują „motyli w brzuchu”. Tak samo bezzasadne byłoby twierdzenie, że nie zakochiwano się w czasach aranżowanych małżeństw. To się zdarzało (choć pewnie częściej poza małżeństwami), ale bez wątpienia miłość nie była podstawą do zawarcia związku. Warto zresztą pamiętać, że na przestrzeni rozwoju cywilizacji zachodniej miłość jako powód do wchodzenia w związek była raczej epizodem niż normą. Być może obecnie również jest coraz mniej istotna.

Socjolog Christopher Lasch już w latach 70. XX w. pisał o przejściu od wzoru miłości romantycznej do miłości opartej na przyjaźni – modelu, w którym najistotniejsza jest nie tyle „eksplozja” uczuć, ile raczej wzajemne zrozumienie i emocjonalne wsparcie oraz wolność i możliwość samorealizacji, na którą powinni pozwolić sobie wzajemnie partnerzy, zamiast całkowitego „zawłaszczenia” drugiej osoby, charakterystycznego dla bezkompromisowej miłości romantycznej.

Wydaje się, że choć tzw. dyskurs ekspercki (poradniki dla szukających partnera i tych, którzy już są w związkach, pisma dla kobiet, fora i blogi itd.) forsuje przekonanie, że partner powinien być raczej „najlepszym przyjacielem” niż adresatem płomiennego i szalonego uczucia, to jednocześnie znaczna część kultury popularnej promuje wzór pełnej pasji miłości romantycznej.

Być może popularność tego typu przekazów jest związana z brakiem alternatyw dla tak silnych kulturowych klisz jak te wykreowane przez romanse Scarlett i Retta, Rose i Jacka (bardziej znanych jako Kate i Leo) czy Anastasii i Greya.

Wpis jest lekko zmodyfikowaną wersją tekstu z 2015 r. Choć między 2015 a 2020 zmieniło się bardzo dużo, to nie dotyczy to miłości romantycznej oraz jej postulowanego końca.