Kwadratura koła, czyli jak promować dzietność i „tradycyjną rodzinę” jednocześnie

Premier Mateusz Morawiecki powołał Barbarę Sochę na Pełnomocnika Rządu do spraw Polityki Demograficznej. W rozporządzeniu, w którym opisano jego zadania, można przeczytać, że zajmie się „przygotowaniem projektu Strategii Demograficznej (…), której celem jest zwiększenie dzietności i promocja tradycyjnej rodziny”. Bez wątpienia na uznanie zasługuje chęć przeciwdziałania kryzysowi demograficznemu, szkoda natomiast, że założenia już na wejściu mogą skazać „strategię demograficzną” na niepowodzenie. Szkoda także, że w zakresie zadań brakuje kilku istotnych punktów.

Dzietność a „tradycyjna rodzina”

Podstawowe pytanie dotyczy tego, jak premier (oraz pełnomocniczka, konsekwentnie nazywana w dokumentach „Pełnomocnikiem”) rozumie „tradycyjną rodzinę”. Czy chodzi o definicję proponowaną niedawno przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego, zgodnie z którą rodzina to „stały związek kobiety i mężczyzny, no i dzieci, no i tyle. Prosta sprawa”? Jeśli tak, to – jak rozumiem – działania pełnomocniczki mają promować dzietność jedynie w małżeństwach. Nie jest to chyba najefektywniejsza strategia, jeśli weźmie się pod uwagę, że w Polsce w kolejnych latach wzrasta liczba dzieci urodzonych poza związkami małżeńskimi. W 2018 było to 26 proc. wszystkich urodzonych w tym roku dzieci, w 2000 – 12 proc., a w latach 90. XX w. – 6-7 proc.

Warto dodać, że w kilku krajach europejskich, dla których wskaźniki dzietności są wyższe niż dla Polski, znacznie więcej dzieci rodzi się poza małżeństwami. Tak jest np. we Francji, Szwecji czy na Islandii, gdzie ponad 60 proc. maluchów przychodzi na świat poza związkami formalnymi. Trudno więc – moim zdaniem – zakładać, że można skutecznie promować wzrost dzietność w skali kraju, ograniczając się jedynie do małżeństw.

Kluczowe jest także to, czy w definicji premiera i pełnomocniczki „tradycyjna rodzina” ma się opierać na „tradycyjnym” podziale obowiązków domowych, zgodnie z którym mężczyźni są przede wszystkim odpowiedzialni za zapewnianie rodzinie bytu, a kobiety (nawet jeśli pracują) za zajmowanie się domem i dziećmi?

Jak pokazują dane, o ile w latach 80. XX w. średnio więcej dzieci rodziło się w krajach, w których mniej kobiet pracowało zawodowo, o tyle w XXI w. jest odwrotnie: wyższa dzietność jest w tych państwach, w których są wyższe wskaźniki zatrudnienia kobiet. Trzeba uczciwie podkreślić, że w zakres działań pełnomocniczki wpisano także „inicjowanie i opiniowanie działań mających na celu promocję dobrych praktyk sprzyjających rozwojowi rodziny, w szczególności związanych z godzeniem rodzicielstwa i pracy zawodowej” (warto docenić, że mowa o „rodzicielstwie”, a nie o „macierzyństwie”). Powstaje jednak pytanie, czy obok sprzyjania „godzeniu rodzicielstwa i pracy zawodowej” pełnomocniczka będzie działać na rzecz wyrównywania podziału obowiązków związanych z opieką i wychowywaniem dzieci między matkami i ojcami? Czy np. zaproponuje wydłużenie urlopu ojcowskiego, który wynosi tylko dwa tygodnie?

Co warto dodać do „strategii demograficznej”

Zakres obowiązków pełnomocniczki opisany jest bardzo ogólnie. Oprócz wymienionych wyżej („przygotowania projektu Strategii Demograficznej (…), której celem jest zwiększenie dzietności i promocja tradycyjnej rodziny” oraz „inicjowania i opiniowania działań mających na celu promocję dobrych praktyk sprzyjających rozwojowi rodziny, w szczególności związanych z godzeniem rodzicielstwa i pracy zawodowej”) urzędniczka będzie: „wdrażać postanowienia” zawarte w strategii; opiniować „projekty aktów prawnych i innych dokumentów rządowych w zakresie ich wpływu na politykę demograficzną” oraz „promować i upowszechniać kulturę prorodzinną” – cokolwiek miałoby to znaczyć.

Czego w zakresie kompetencji pełnomocniczki nie ma, a co – jak wskazują doświadczenia innych krajów – może mieć istotny wpływ na sytuację demograficzną?

Po pierwsze – w zadaniach nie uwzględniono działań na rzecz zwiększania dostępności opieki instytucjonalnej, czyli dostępności żłobków i przedszkoli. Trzeba zaznaczyć, że na przestrzeni ostatnich kilku lat sytuacja znacznie się poprawiła, szczególnie jeśli chodzi o miejsca w przedszkolach (na początku XXI w. z przedszkoli korzystało niecałe 40 proc. dzieci w wieku 3-5 lat, w roku szkolnym 2018/2019 – prawie 80 proc.). Premier w exposé zapowiadał dalszy wzrost liczby miejsc w żłobkach tak, by „Polki nie stawały przed wyborem: praca czy dziecko”. Doskonałe założenie, szkoda tylko, że – jak podaje GUS – prawie 60 proc. dzieci znajduje opiekę żłobkową w placówkach prywatnych. Niektóre samorządy oferują rodzicom tzw. bon żłobkowy, czyli dofinansowanie dla rodzin, które nie znalazły dla dziecka miejsca w przedszkolu państwowym i posyłają je do placówki prywatnej. Być może warto, żeby pełnomocniczka ds. polityki demograficznej podjęła działania na rzecz włączenia państwa w tego rodzaju wsparcie dla rodziców?

Po drugie – nie ma słowa na temat działań na rzecz pomagania parom mającym problem z niepłodnością. Nie powinno to w zasadzie zaskakiwać, ponieważ w 2016 r. jedną z pierwszych decyzji ówczesnego ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła było zawieszenie finansowanego przez państwo ogólnopolskiego programu „leczenia niepłodności metodą zapłodnienia pozaustrojowego”. Program został wprowadzony w 2013 r. i dzięki niemu urodziło się ponad 22 tys. dzieci. Zamiast niego rząd zaproponował „Program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego w Polsce”, oparty na tzw. naprotechnologii, która nie jest metodą leczenia, a jedynie monitorowania płodności. W latach 2016-18 w ramach tego programu urodziło się 70 dzieci. Niektóre samorządy podjęły się współfinansowania procedury in vitro. Może warto, żeby pełnomocniczka rozważyła ponowne zaangażowanie państwa w efektywne wspieranie osób mierzących się z problemem niepłodności?

Po trzecie – warto podkreślić, że polityka demograficzna oznacza nie tylko działania na rzecz zwiększania dzietności, ale także działania na rzecz – co nie brzmi zbyt elegancko – „podnoszenia stanu jakościowego ludności”, czyli np. działania mające na celu tworzenie wysokiej jakości systemu edukacji. Tymczasem skutkiem deformy edukacji jest m.in. obniżenie ogólnego poziomu wykształcenia (np. poprzez skrócenie edukacji powszechnej z dziewięciu lat – sześć w podstawówce plus trzy w gimnazjum – do ośmiu w szkole podstawowej) oraz wzrost nierówności w dostępie do wysokiej jakości edukacji. „Stan jakościowy ludności” jest także związany ze zdrowiem obywateli i obywatelek, co z kolei w dużej części jest skorelowane ze stanem służby zdrowia. Tu podam tylko jedną informację: tzw. przeciętne trwanie życia w Polsce systematycznie wzrastało od lat 90. XX w. aż do 2016 r. (dla kobiet) i 2017 (dla mężczyzn). Od tego czasu – statystycznie – żyjemy coraz krócej. Oczywiście przyczyny są złożone i nie będę się teraz nimi zajmować, niemniej dane nie świadczą najlepiej o stanie zdrowia Polaków i Polek. Warto, żeby pełnomocniczka ds. polityki demograficznej się im przyjrzała i podjęła działania w tym obszarze.

Po czwarte – polityka demograficzna powinna być związana z kwestiami migracji. One także nie zostały tu uwzględnione.

Podsumowując: doceniając zainteresowanie premiera wyjątkowo niekorzystną sytuacją demograficzną Polski i szczerze kibicując pełnomocniczce ds. polityki demograficznej, chciałabym zwrócić uwagę, że po pierwsze – wzrost dzietności i promocja „tradycyjnej rodziny” nie zawsze muszą iść w parze, a po drugie – polityka demograficzna to znacznie więcej niż działania mające na celu przekonywanie obywatelek i obywateli, żeby mieli więcej dzieci.

zdjęcie: ShutterStock