Przegrane roczniki deformy (zdecydowanie więcej niż dwa)*

Kolejne miasta ogłaszają wyniki rekrutacji do szkół ponadpodstawowych. Wielu młodych ludzi z rocznika kończącego zlikwidowane** gimnazja i z ósmej klasy zdeformowanej szkoły podstawowej nie dostało się nie tylko do szkoły pierwszego, drugiego czy kolejnego wyboru, ale do żadnej szkoły, którą wskazali w rekrutacji. W mediach i na forach jest wiele komentarzy o „straconych”, „przegranych”, „skazanych na straty” dwóch rocznikach. Wszystko prawda, ale „przegranych” roczników będzie zdecydowanie więcej niż dwa.

W Krakowie do żadnej z wybranych szkół nie dostało się 2500 młodych ludzi, w Gdańsku – ponad 1200 osób, w Szczecinie – ok. 900, w Olsztynie – 800, w Lublinie – 600, w Elblągu – 200. Wyniki rekrutacji dla Warszawy zostaną ogłoszone 16 lipca. Już teraz wiadomo, że do liceów złożono o 7 tys. wniosków więcej, niż jest w nich miejsc, natomiast do techników i szkół branżowych aplikowało mniej osób, niż te szkoły mogą przyjąć.

Trzeba wyraźnie powiedzieć, że co roku część uczniów nie dostawała się w pierwszej turze rekrutacji do żadnej ze szkół, którą wybrali. Powodem było to, że nastolatkowie wskazywali za mało placówek oraz wybierali te szkoły, do których trzeba było mieć wyższą punktację niż ta, którą osiągali. Trzeba jeszcze wyraźniej podkreślić, że po pierwsze, nigdy tych osób nie było tak dużo jak teraz. A po drugie, nigdy tak wielu nastolatków nie miało tak mało szans, żeby dostać się do liceum. Do jakiegokolwiek liceum.

Można przeczytać komentarze, że to nawet dobrze, bo w kolejnych rocznikach do liceów ogólnokształcących szło zbyt dużo młodych ludzi, a zbyt mało decydowało się na edukację zawodową w technikach i szkołach branżowych. Jeśli patrzy się na ogólne statystyki oraz proporcje uczniów w trzech wymienionych typach szkół i zestawia te dane z potrzebami rynku pracy (pomijam fakt, że rynek pracy ulega dynamicznym zmianom i naprawdę teraz nie do końca wiadomo, na jakie zawody i umiejętności będzie zapotrzebowanie za kilka lat), to może i nie jest to pozbawiona racji teza.

Jednak gdy spojrzymy na indywidualne przypadki, na uczennice i uczniów kończących szkoły podstawowe lub gimnazja (często z dobrymi, a nawet z bardzo dobrymi wynikami), którzy nie dostają się nie tylko do tych szkół, które wybrali, ale także do żadnej szkoły, żadnego liceum czy nawet technikum (co jest możliwe, jeśli wskazali tylko te najbardziej oblegane), to widać dramaty konkretnych młodych ludzi i ich rodziców. Tego nie można lekceważyć. Edukacja to nie są statystyki, ale całkiem prawdziwe osoby.

Każda uczennica i każdy uczeń ma prawo do podejmowania decyzji dotyczących ich edukacyjnej przyszłości, nawet jeśli mieliby „przestrzelić” i zbyt „ambitnie” wybierać placówki. Problem w tym, że części nastolatków z „kumulacji roczników” to prawo zostało odebrane przez minister Annę Zalewską, wszystkich parlamentarzystów oraz parlamentarzystki głosujących za „dobrą zmianą” w edukacji.

Jeszcze większy problem (ze względu na edukacyjną przyszłość dzieci i młodzieży, a jednocześnie – choć zabrzmi to patetycznie – na przyszłość naszego społeczeństwa) polega na tym, że nie tylko te dwa roczniki są „stracone” i „przegrane”. Chciałabym, żeby to wybrzmiało wyraźnie: współczując młodym ludziom przystępującym do rekrutacji w tym roku i współczując ich rodzicom, trzeba podkreślać, że katastrofa w edukacji nie skończy się wraz z początkiem września i „upchnięciem” młodych ludzi w „jakichś” szkołach. („Jakichś”, czyli często wcale nie tych, do których chcieliby pójść).

Konsekwencje demolki edukacyjnej dotyczą także innych.

Po pierwsze – tych, którzy już teraz są w szkołach średnich, oraz tych, którzy będą do nich zdawać w następnym roku. Przez dwa lata uczniowie obecnych drugich klas, a przez trzy lata uczniowie, którzy rozpoczną naukę we wrześniu 2020 r., będą starali się „zdobyć” edukację w przepełnionych placówkach (niedostosowanych do tak dużej liczby osób – chodzi o „prozaiczne” sprawy: dostępność pracowni przedmiotowych, sal gimnastycznych czy toalet), zmagających się przede wszystkim z brakiem nauczycieli, często pracujących w systemie zmianowym. W szkołach i w budynkach, w których jest o kilka klas więcej, niż powinno być, trudno się uczyć. A argument, że „kiedyś” przecież tak było, też mieliśmy takie doświadczenia, a „wyrośliśmy na ludzi”, są tak samo bezsensowne jak ten, że „kiedyś” nie było prądu, a przecież ludzie sobie radzili i byli całkiem szczęśliwi.

Po drugie – skutki edukacyjnej katastrofy odczuwają i odczują (szczególnie w większych miastach) dzieci chodzące do podstawówek dostosowanych do sześciu roczników, które obecnie muszą pomieścić osiem klas. Ani dzieci, które dopiero od września pójdą do pierwszej klasy, ani ci, którzy rozpoczną edukację w klasie ósmej (i o których można by pomyśleć: uff, szczęściarze, nie są w „kumulacji”), ani wszystkie roczniki pomiędzy nimi nie „uciekną” przed deformą.

Po trzecie – edukacyjna hucpa minister Zalewskiej oraz jej koleżanek i kolegów z rządu i parlamentu spowodowała destrukcyjne zmiany w jakości kształcenia. To jest bardzo istotne i przed tym żaden rocznik się nie uchroni. Programy są niedopracowane i zideologizowane (zainteresowanych zachęcam np. do przyjrzenia się podręcznikom do historii dla IV klasy szkoły podstawowej). Podstawa programowa jest przeładowana i oparta na „wkuwaniu” wiedzy. Programy dla przedmiotów ścisłych są niekompatybilne (przypadek szkoły podstawowej i fizyki, na której wprowadza się tematy, których uczniowie nie mogą zrozumieć ze względu na brak aparatu matematycznego). Itd. itp. To, czego mają się uczyć dzieci w szkołach podstawowych i średnich, jest nieprzemyślane, a przede wszystkim niedostosowane do współczesności.

Po czwarte – najsilniej skutki deformy odczują dzieci z rodzin o najniższym statusie społeczno-ekonomicznym. To dzieci z tej grupy najbardziej ucierpią na skróceniu edukacji powszechnej z dziewięciu lat (sześć lat podstawówki + trzy lata gimnazjum) do lat ośmiu (tylko ośmioletnia szkoła podstawowa). O negatywnych konsekwencjach zmiany polegającej na podwyższeniu wieku rozpoczynania edukacji szkolnej (z sześciu do siedmiu lat) – także wprowadzonej przez minister Zalewską – które przede wszystkim oddziałują na dzieci ze środowisk „mniej uprzywilejowanych”, już nawet nie wspominam. I żadne hasło „ratowania maluchów” tu nie pomoże.

To nie jest tak, że jeśli ktoś nie mieszka w metropolii, w dużym mieście lub chociażby w miejscowości średniej wielkości (to ich przede wszystkim dotyczy problem „podwójnego rocznika” i przepełnionych szkół), to nie ma się czym martwić, bo deforma jego dziecka nie dotyczy. Dotyczy i to bardzo. Dzieciom i młodym ludziom, którym z różnych powodów jest trudno, w edukacji będzie teraz jeszcze trudniej.

Po piąte – destrukcja w systemie edukacji ma wpływ na nauczycielki i nauczycieli. Chodzi zarówno o poniżanie tej grupy zawodowej przez rządzących (co było szczególnie widoczne był podczas wiosennego strajku), jak i o konkretne kwestie, np. rozmontowanie zespołów nauczycielskich z gimnazjów czy zwiększenie grupy nauczycieli, którzy żeby „wyrobić” pensum, muszą prowadzić lekcje w kilku szkołach, co nie pozostaje bez skutku na ich motywacje i zaangażowanie, a także na czas, który mogliby poświęcić uczniom poza lekcjami. Znowu można dodać: itd. itp. Nastawienie do pracy nauczycieli ma fundamentalne znaczenie dla relacji i atmosfery w szkole. „Dobra zmiana”, uderzając w nauczycieli, uderza w uczniów.

Po szóste – pieniądze. Za skutki deformy (już) wszyscy płacimy i (jeszcze) zapłacimy. W maju samorządowcy z dziesięciu największych miast zrzeszonych w Unii Metropolii Polskich złożyli w Ministerstwie Finansów wezwania do zapłaty ponad 103 mln zł kosztów poniesionych w 2017 r. przez samorząd w związku z dostosowaniem szkół do zmian w oświacie. Za te pieniądze można by budować przedszkola lub domy kultury, można by modernizować placówki służby zdrowia podlegające miastom. Mówiąc krótko, można by te kwoty wykorzystać sensownie, zamiast płacić za absurdalne i nieprzemyślane pomysły rządzących. A nie są to wszystkie finansowe koszty deformy ponoszone bezpośrednio przez samorządy, a pośrednio przez przez nas wszystkich.

Tych negatywnych konsekwencji tzw. dobrej zmiany w edukacji jest więcej. I naprawdę nie dotyczą one tylko dzieci z „kumulacji roczników” i ich rodziny.

Na koniec cztery zdania do rodziców dzieci, które (szczęśliwie) nie biorą udziału w rekrutacji do szkół średnich w tym roku: to nie jest tak, że deforma „ominie” Wasze dzieci. Tak się nie stanie, a dlaczego tak się nie stanie – patrz: punkty od 1 do 5. Nie jest tak, że po wrześniu 2019 r. wszystko się „ułoży” i „jakoś to będzie”. Nie jest tak, że ogólnie „nic się nie stało”.

I dwa zdania do osób, które nie mają dzieci w systemie szkolnym: Państwo także odczują skutki destrukcji systemu edukacji, patrz: punkt 6. O punktach od 1 do 5 już nawet nie wspominam, choć przecież dotyczą one nas wszystkich jako (podzielonej, spolaryzowanej itd.), ale jednak wspólnoty.

* Choć najczęściej mówi się o dwóch rocznikach, warto pamiętać, że de facto chodzi o trzy roczniki: dzieci urodzone w 2003 roku (skończyły gimnazja), w 2004 roku (kończyły szkoły podstawowe) oraz w 2005 roku (osoby, które skończyły podstawówki i poszły do szkoły jako sześciolatki).

** Specjalnie nie używam słowa „wygaszone”, nie ma sensu lukrować rzeczywistości i „wygaszać”, te szkoły zostały zlikwidowane.