Ksiądz wychowawcą klasy?

Minister Anna Zalewska proponuje nowelizację przepisów i umożliwienie księżom, zakonnikom, siostrom zakonnym oraz świeckim katechetom pełnienie funkcji wychowawców klas. Zmianę uzasadnia między innymi „oczekiwaniami ze strony rodziców”. Bardzo chciałabym poznać argumenty rodziców, którzy wyrażają takie „oczekiwania”. Niżej przedstawiam argumenty przeciwko tej zmianie.

Po pierwsze, status nauczyciela religii – w porównaniu z sytuacją innych nauczycieli – jest dość wyjątkowy. Otóż nadzór nad pracą księży, zakonników, sióstr zakonnych oraz świeckich katechetów mają biskupi diecezjalni. (A w przypadku innych Kościołów i związków religijnych niż Kościół katolicki władze zwierzchnie tych Kościołów). Oznacza to, że biskup decyduje o tym, kto będzie uczył religii w szkole lub przedszkolu, przyznając tzw. misję kanoniczną. To jedynie biskup może taką „misję” cofnąć. Innymi słowy, to władze kościelne (nie dyrektor placówki edukacyjnej, nie kuratorium) decydują o tym, kto uczy religii w świeckiej szkole publicznej.

Ani dyrektor szkoły, ani rodzice nie mają na przykład wpływu na odwołanie nauczyciela religii, jeśli nie zgodzi się na to biskup. Dokonywana przez dyrektora ocena pracy nauczyciela religii (to, czy dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków, czy po prostu jest „dobrym” czy „złym” nauczycielem) także nie ma żadnego znaczenia. Jest to dość kuriozalna sytuacja prawna, w której przełożony (w tym przypadku dyrektor publicznej szkoły lub przedszkola) nie ma żadnego wpływu na zatrudnienie lub zwolnienie pracownika (nauczyciela religii), a jednocześnie pracownikowi wypłacana jest pensja ze środków budżetowych, czyli pieniędzy publicznych. Po wejściu w życie nowego rozporządzenia MEN taki podlegający nadzorowi władz kościelnych nauczyciel będzie nie tylko prowadził edukację z zakresu religii, ale także będzie mógł być wychowawcą klasy.

Po drugie, w art 53. ust 3. Konstytucji RP zapisano: „Rodzice mają prawo do zapewnienia dzieciom wychowania i nauczania moralnego i religijnego zgodnie ze swoimi przekonaniami”. Powszechnie wiadomo, że konstytucja to obecnie dokument dość lekceważony, jednak na ten paragraf lubią się powoływać przeciwnicy edukacji seksualnej w szkołach. Negują potrzebę przekazywania wiedzy na temat seksualności opartej na nauce i dostosowanej do wieku dzieci oraz młodzieży, odwołując się właśnie do prawa rodziców wpisanego w cytowany paragraf.

Jak pogodzić tę zasadę z umożliwieniem sprawowania funkcji wychowawcy klasy osobie duchownej? Jak w takim przypadku zagwarantować i zabezpieczyć prawo rodziców ateistów lub rodziców innego wyznania niż duchowny lub katecheta do „wychowania i nauczania moralnego i religijnego zgodnie ze swoimi przekonaniami”?

Zdaje się, że i tu autorzy nowelizacji mają pewien kłopot. Piszą bowiem w uzasadnieniu do rozporządzenia, że chcą zmienić przepis, który wprowadzono w 1992 roku, a więc wtedy, gdy nauczycielami religii w szkołach „w zdecydowanej większości byli księża i siostry zakonne. Obecnie, zwłaszcza w większych miejscowościach i miastach, religii uczą także świeccy katecheci, często zatrudnieni w szkole także jako nauczyciele innych przedmiotów”. Z tego zdania wynika, że zakaz sprawowania funkcji wychowawcy był uzasadniony wówczas, gdy większość nauczycieli religii stanowiły osoby duchowne, a ponieważ sytuacja uległa zmianie, to teraz nie ma problemu.

To dość pokrętna logika. W dodatku, jak podaje Komisja Wychowania Katolickiego Konferencji Episkopatu Polski (dane za rok szkolny 2014/2015, za OKO.press), w polskich szkołach uczyło 14344 katolickich katechetów świeckich, 8381 księży diecezjalnych, 1989 zakonnic i 799 zakonników. Podsumowując, wśród nauczycieli religii świeckich katechetów jest (a przynajmniej było w 2014 roku) rzeczywiście większość… 56 proc. MEN proponuje prawo, którego wprowadzenie spowoduje, że potencjalnie w ponad 40 proc. szkół publicznych wychowawcami będą mogli zostać nie świeccy katecheci, ale księża, zakonnicy lub siostry zakonne, co do czego – jak pokazuje cytowane wyżej zdanie – nawet samo ministerstwo ma pewne wątpliwości.

Po trzecie, w 2017 roku Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski ks. Rytel-Andrianik podał informację, że 87 proc. uczniów szkół chodzi na lekcje religii i podsumował: „Dane te świadczą o bardzo dużym zapotrzebowaniu społecznym na takie lekcje”. Nie wchodząc w polemikę z rzecznikiem i zawieszając dyskusję na temat tego, na ile to uczestnictwo jest dobrowolne, a na ile wynika z tego, że „wszyscy chodzą”, czy z tego, że lekcje religii są umieszczane w planie pomiędzy innymi lekcjami (dane z raportu „Dyskryminacja dzieci niewierzących i nieuczestniczących w lekcjach religii” pokazują, że tak było w przypadku 66 proc. badanych szkół), widać, że 13 proc. uczniów nie chodzi na lekcje religii.

Tymczasem po wejściu w życie rozporządzenia minister Zalewskiej potencjalnie mogą trafić na wychowawcę, który będzie osobą duchowną lub świeckim katechetą. Jak to pogodzić z art 53. ust 4. konstytucji, w którym zapisano: „Religia Kościoła lub innego związku wyznaniowego o uregulowanej sytuacji prawnej może być przedmiotem nauczania w szkole, przy czym nie może być naruszona wolność sumienia i religii innych osób”? Jak to pogodzić z podstawową zasadą demokracji, zgodnie z którą państwo (w tym przypadku reprezentowane przez MEN) powinno szanować prawa mniejszości?

Proponowane rozwiązania są tylko krokiem w procesie już nawet nie wprowadzania, ale „okopywania” się religii w szkołach publicznych, który rozpoczął się w 1992 roku wraz przeniesieniem lekcji religii z kościołów do szkół. Obecnie, zgodnie z danymi cytowanego wcześniej raportu, w 71 proc. szkół publicznych są obecne symbole wyznania rzymskokatolickiego, w 63 proc. szkół uczniowie wychodzą do kościoła (razem z nauczycielami) na msze z okazji ważnych uroczystości szkolnych, w 46 proc. „zdarza się, że msze z okazji m.in. Święta Parafii, Dni Papieskich, rekolekcji adwentowych, jasełek itp. organizowane są zamiast zajęć dydaktycznych”. W tym kontekście propozycja MEN nie powinna nawet zaskakiwać.